czwartek, 30 kwietnia 2020

W Afryce, cz.1

W Afryce, za pośrednictwem tłumacza, przywitał nas komendant obozu, w którym mieliśmy być zakwaterowani. Z pochodzenia - Szkot - od początku naszego przybycia był przychylnie do Polaków nastawiony. Na wstępie powiedział, że przyjechaliśmy do kraju pięknego, ale i bardzo niebezpiecznego. W kilku słowach zwrócił nasza uwagę na najważniejsze z niebezpieczeństw, czyhających tu na nas, a o innych miał nam powiedzieć w najbliższym czasie.

Ostrzegał nas między innymi przed muszkami i robactwem, które mogło włazić w ciało i wywoływać niebezpieczne dla nas choroby tropikalne. Znajdowaliśmy się w strefie równikowej i warunki dla takich ludzi jak my, to znaczy nie przyzwyczajonych, mogły być na początku trudne do zniesienia. Formą ochrony przed chorobami były szczepionki, które mieliśmy przyjmować przez pół roku.
Każda rodzina dostała oddzielny domek - z gliny, pomalowany na biało, z jednym oknem i z dachem, pokrytym liśćmi bambusa. Wystrój domków był bardzo skromny - stół, pod którym chowaliśmy się w czasie deszczu, łóżka z zasłonami z welonu, które miały nas chronić przed wspomnianymi muszkami, coś do siedzenia i fanar do oświetlenia pomieszczenia.
Kraj, w którym się znaleźliśmy był rzeczywiście piękny. Brak zimy, dużo wilgoci, a dookoła zieleń - palmy i inne, ogromnych rozmiarów drzewa liściaste, najróżniejsze gatunki kwiatów i owoców. Szczególnie nas zaskoczyło słońce, które znajdowało się ciągle nad naszymi głowami. Ale my wszyscy, myślami byliśmy gdzie indziej. Każdy z nas zastanawiał się, jak długo mamy tu przebywać, a poza tym, czy kiedykolwiek powrócimy do Polski.
Po krótkim czasie pobytu, zaczęliśmy doświadczać tego wszystkiego, przed czym ostrzegał nas komendant. Utrapieniem wszystkich, zarówno tubylców, jak i przybyszy takich jak my, było wszelkie robactwo, węże i muszki, które były szczególnie niebezpieczne, gdyż mogły przenosić zarazki malarii.
Za każdym razem, jak kogoś bolała głowa, należało natychmiast zgłosić się do lekarza.
Pewnego dnia zauważyłam na nóżce Danusi niewielkie zaczerwienienie, a ona sama uskarżała się na swędzenie podejrzanego miejsca. Bałam się, że to dzieło robaka, o którym tyle słyszałam i przed którym nas tyle razy przestrzegano.
Czym prędzej udałam się z nią do lekarza, który nakazał mi zastosować pewien zabieg. Otóż, miałam przez 4 dni (2x dziennie) zasypywać swędzące miejsce proszkiem, powstającym przy pocieraniu o siebie "sinych" kamieni. Dzięki tej prostej metodzie udało mi się uratować córkę przed groźną chorobą, a może nawet i przed śmiercią. 
Próby podejmowane w kierunku ochrony nas przed chorobami, można było porównać do nieustannej walki na froncie. Komendant obozu, podczas jednego z zebrań, szukał chętnych do flitowania domków, które miało zwalczać muszki i chronić przed malarią. 
Polegało to, na rozpylaniu w domkach specjalnej specjalnej substancji przy użyciu pompek, trochę większych, niż te do roweru. Zgłosiłam się na ochotnika do tej pracy, a za mną poszły inne kobiety. Każdej z wyznaczono domki, dano potrzebny sprzęt i poinstruowano, jak należy to robić. 
Otóż, każdego dnia około godziny 15-stej trzeba było wchodzić do domków, zamknąć szczelnie okno i drzwi, rozpylić środek i przez pół godziny nie wolno było w nich przebywać. Po upływie tego czasu, pomieszczenia należało dokładnie wywietrzyć. I tak codziennie. Poza tym, musiałyśmy dokładnie zapisywać numery domków i godziny przeprowadzania wymaganego zabiegu, a zebrane dane przekazywać do specjalnego punktu, działającego przy szpitalu. 
Ja miałam pod opieką aż 16 domków. Pewnego dnia, kiedy próbowałam przeprowadzić codzienną czynność w jednym z nich, nie zastałam jego lokatora. Trochę mnie to zdziwiło i po wykonaniu pracy, kiedy jak co dzień zanosiłam dane, zgłosiłam ten fakt lekarzowi. Okazało się, że wspomniany mężczyzna jest już pacjentem szpitala, gdyż stwierdzono u niego malarię. 
Lekarz zapytał mnie, czy może on mieć pieniądze na lek, który trzeba koniecznie mu podać, ale należy za niego sporo zapłacić. Zapewniłam, że chory ma potrzebne pieniądze i poprosiłam, aby podano mu niezbędne lekarstwo, dzięki któremu przeżyje. 
Wykonując swoją codzienną pracę, poznawałam mieszkańców poszczególnych domków, którzy dużo ze mną rozmawiali i niejednokrotnie  wtajemniczali w swoje sprawy. Wspomniany człowiek jest przykładem , że dzięki temu przyczyniłam się do ocalenia mu życia. 


Fot. Przed domem w Tengeru (Danusia z kokardą, w czarnej sukience - Pani Apolonia, źródło: Apolonia Dobrzyńska, "Życie moje...", Krypno 2006. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz