niedziela, 19 kwietnia 2020

Na nieludzkiej ziemi, cz.1

Transport ruszył dalej. Siedzieliśmy ściśnięci jak zwierzęta, w nieogrzewanych wagonach, głodni i zrezygnowani. Dzieci głośno płakały, domagały się jedzenia. Pewien człowiek z Knyszyna, który miał własny sklep z żywnością, rozdawał swoje zapasy dzieciom i na jakiś czas następował spokój. Ale wkrótce, sytuacja się powtarzała. Były to tylko dzieci i nie rozumiały położenia, w którym się wszyscy znaleźliśmy.




Ja, chcąc ratować przed śmiercią głodową swoją 14-miesięczną córeczkę, przeżuwałam słone mięso zabrane z domu i wsuwałam do ust Danusi. Chociaż miałam ze sobą kaszę i pęcak, nie mogłam ugotować żadnej strawy.
Przez trzy miesiące tułaliśmy się po bezkresnych obszarach Rosji. Mężczyźni używając zabranych ze sobą narzędzi, wydłubali w wagonie niewielki otwór, który pozwolił nam zorientować się, że w ciągu dnia jedziemy ciągle naprzód, ale nocą, cofamy się z powrotem. 
Na pewnej stacji, usłyszeliśmy rozmowy w języku polskim. Zaczęliśmy się przekrzykiwać, próbując nawiązać dłuższą rozmowę i zorientować się, gdzie jesteśmy i dokąd nas wiozą. Ale na te pytania nie było odpowiedzi. Dowiedzieliśmy się natomiast, że przed nami są jeszcze 3 kolejne wagony, wypełnione Polakami, których spotkał ten sam los.
Gdzie indziej, pozwolono nam wysiąść z wagonu, aby zaopatrzyć się w gorącą wodę, czyli tak zwany "kipiatok". Było to jedyne pożywienie, jakie mieliśmy dostać od początku drogi, ale zanim zdążyliśmy ustawić się w kolejkę i dostać choć kroplę, pociąg ruszył i trzeba było czym prędzej pakować się do wagonu, aby nie zostać samemu w pustym polu i nie zgubić swoich bliskich.
Tak dojechaliśmy do Pawłodaru, gdzie wyrzucili nas z wagonu i w ogromnym garze przynieśli wrzątku. Był to pierwszy, gorący "posiłek", jaki dostaliśmy od bardzo dawna. Niedaleko płynęła rzeka Irtysz. Po krótkim odpoczynku pod gołym niebem, kazali nam pakować się na "parachod", którym wcześniej przewożono zboże i zajmować miejsca pod pokładem. W nocy wyruszyliśmy Irtyszem w nieznane.

Parachod - w dosłownym tłumaczeniu to łódź parowa. 

Po pewnym czasie, jedna z kobiet wyszła na pokład a ponieważ na statku nie było burty - wpadła do rzeki. Dzieci, którymi się opiekowała, a były to jej wnuki, zauważyły jej zniknięcie i zaczęły głośno płakać. My wszyscy, zaczęliśmy krzyczeć, aby zatrzymać się i spróbować pomóc tonącej kobiecie. Ale były to krzyki daremne, gdyż holowano nas na długich linach i nikt nawet nie usłyszał alarmu, jaki wszczęliśmy. Myślę jednak, że gdyby nawet nas usłyszano, z pewnością nikt nie kwapiłby się z niesieniem ratunku, gdyż w tamtym czasie i w tamtym miejscu, życie ludzkie nie przedstawiało żadnej wartości.

Kiedy dobiliśmy do brzegu i wysadzono nas w niewielkim miasteczku, odbyła się rejestracja. Każdego pytano o wykonywany zawód. Jedna z kobiet odpowiedziała, że jest krawcową, ale ci którzy dokonywali rejestracji nie rozumieli na czym polegają jej umiejętności. Kilkakrotnie więc zadawali to samo pytanie. Wreszcie, zniecierpliwieni, wpisali do rejestru najbardziej obelżywe słowo, jakim można określić kobietę, gdyż według nich, to i tak na jedno wychodziło. Kiedy mnie zapytali, co umiem robić, odpowiedziałam, że do tej pory pracowałam na wsi, w gospodarstwie rolnym. W moim przypadku zdecydowali więc, że pojadę w step i będę doić krowy, 9 kilometrów od centrali. I tak się stało.

Fot. Rzeka Irtysz (autor zdjęcia: Loris Romito - 2006, źródło:https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Pavlodar-Fiume_Irtysh.JPG)

Apolonia Dobrzyńska, "Życie moje...", Krypno 2006 r. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz