wtorek, 21 kwietnia 2020

Na nieludzkiej ziemi... - cz. 4

Niekiedy zwracałam się o pomoc do miejscowej ludności, ale nie zawsze, odnosiło to oczekiwany skutek. Niektórzy chętnie dzielili się tym, czym mieli, inni zaś wypominali Polakom, że tutaj są.
Ostatnią, "wartościową" rzeczą, jaką miałam, nadającą się do wymiany na jedzenie był wełniany dywan. Przy pierwszej nadającej się okazji wymieniłam go u żony funkcjonariusza NKWD na 30 kg mąki i 10 kg słoniny. Dla niej dywan bardzo się spodobał, a dla mnie - była to niezwykle cenna transakcja. Przez jakiś czas bowiem, nie musiałam obawiać się śmierci głodowej na wygnaniu. 



Myśl o konieczności niezwłocznego opuszczenia tego miejsca, nie dawała mi spokoju. Uważałam, że tkwiliśmy tu zbyt długo. Tracąc powoli cierpliwość, postanowiłam spróbować szczęścia przy głównej drodze, przebiegającej w pobliżu. Pomyślałam sobie, że będę miała większe szanse na załatwienie transportu i wydostanie się stąd. I miałam rację.
Wkrótce nadjechał wóz, którego pasażerem okazał się Polak - żołnierz, szukający w okolicznych kołchozach, żony i dzieci jednego z polskich oficerów. Zapytał mnie czy przypadkiem ich nie znam.Okazało się, że los wskazanych przez niego osób był mi znany. Wiedziałam, do którego kołchozu zostali przewiezieni, a nawet mogłam podać dokładny adres. Zdecydował, więc, że wkrótce, wyśle tam po nich kogoś innego. Rozmowa toczyła się dalej. Dowiedziałam się, że jest żołnierzem polskiego wojska, nazywa się Żmiejko i pochodzi z Białostocczyzny, a konkretnie z Rudy. Kiedy ja powiedziałam, że zabrano nas z Krypna, łzom wzruszenia nie było końca.
Pan Żmiejko obiecał, że już nas tu nie zostawi, że dopomoże w przedostaniu się do placówki wojska. Wspólnie obmyśliliśmy, że będę podawała się za jego ciotkę i to pozwoli uniknąć zbędnych pytań, dlaczego właśnie mnie i moja rodzinę zabiera ze sobą.
Kiedy zajechaliśmy na miejsce naszego zakwaterowania, zgromadzeni tam ludzie, ze szczęścia całowali go po rękach. Radość ogarnęła wszystkich do tego stopnia, że całowali nie tylko Żmiejkę, ale i konie, którymi przyjechał. Oczywiście, wszystkich od razu zabrać nie mógł. Obiecał, że wkrótce spróbuje pomóc innym. I dotrzymał słowa. Aż dla 30 polskich rodzin ułatwił wydostanie się z tego koszmarnego miejsca.
Przed nami było do pokonania 300 kilometrów drogi, w którą udaliśmy się wspólnie ze znajomymi z z Góry. Kiedy zbliżaliśmy się do celu podróży, nasz wybawca powiedział, że będzie powitanie z orkiestrą, ale ja, czym prędzej odmówiłam. Obawiałam się, że ze wzruszenia, nie będę w stanie tego znieść. Posłuchał mnie i gestem ręki zdecydował, aby nie grali. Przebywaliśmy tutaj około 2-3 miesięcy. Wojsko stacjonowało oddzielnie. My zaś, dostaliśmy jakąś izbę.
Po pewnym czasie, mąż został zatrudniony w młynie. Podczas rozładunku worków ze zbożem i mąką został przyłapany, wraz z innymi robotnikami, na wynoszeniu kilku garści zboża. Wszystkich spotkała surowa kara. Zostali osadzeni, w oddalonym o kawał drogi więzieniu. Próbowałam się z nim skontaktować, ale bez skutku.
Kiedyś pojechałam pociągiem do więzienia. Chciałam poprosić o widzenie z mężem i przekazać mu ciepły płaszcz oraz coś do jedzenia - zakupiony na targu, niewielki, cienki placek. Tylko tyle, mogłam wówczas dla niego dać.
Na miejscu okazało się, że przed więzieniem czekają tłumy ludzi. Wszyscy przyszli odwiedzić kogoś ze swoich bliskich. Musiałam prosić, aby pozwolono mi bez kolejki zbliżyć się do okienka, gdyż na noc noc musiałam wrócić do córki, pozostawionej pod opieką znajomych. Władze więzienia nie pozwoliły mi jednak zobaczyć się z mężem, a jedyne, co mogłam zrobić, to pozostawić przywiezione dla niego rzeczy i prosić o ich przekazanie z nadzieją, że rzeczywiście trafią do jego rąk. Ale, czy tak się stało? Tego, do dziś nie wiem.
Kiedy wróciłam z powrotem, już na stacji żołnierz nakazał mi, żebym więcej nie opuszczała miejsca postoju, gdyż w każdej chwili może przyjść rozkaz do wymarszu, a wtedy zostanę tu sama i stracę kontakt z córką. Przestraszyłam się tego bardzo i więcej już się nie oddalałam.
Czasami, w przerwie pomiędzy wypełnianiem obowiązków służbowych, odwiedzał nas Żmiejko. Jak już wcześniej wspomniałam, wojsko miało oddzielne kwatery i nie można było swobodnie poruszać się po jego obozie. Kiedy pewnego dnia się pojawił, przyniósł długo oczekiwaną wiadomość, że można się pakować, bo następnego dnia ruszy ewakuacja na Bliski Wschód. Był jednak jeden problem, który mógł pokrzyżować nasze plany.
Otóż, Danusia została dotkliwie pogryziona przez uciążliwe w tamtych warunkach muszki - moskity. Był to bardzo poważny problem, gdyż w obawie przed epidemią, mieliśmy przejść dokładne badania i kontrole sanitarne, a wszelkie podejrzane znaki na skórze, ślady po ukąszeniach, czy też zaczerwienione oczy, mogły wykluczyć nas z dalszej podróży. Żmiejko poradził mi, abym ubrała dziecko w sukienkę z długimi rękawami i obiecał, że pomoże w przejściu punktu kontrolnego.
Zgodnie z obmyślonym planem, Danusia udawała, że śpi a wtajemniczony żołnierz, którego rozpoznałam po wysokim wzroście, przymknął na to oko.
Takim sposobem udało się szczęśliwie przejść przez kontrolę, a potem zapakować się do wagonu. Aby za bardzo nie rzucać się w oczy podczas następnych kontroli, obie z córką zajęłyśmy najbardziej oddalony od drzwi i najciemniejszy jego kąt.
Ruszyliśmy w kierunku Morza Czarnego, a potem, zapakowani na okręt płynęliśmy, aby znaleźć się wreszcie na bardziej przyjaznej nam ziemi. 


Fot. Mapa Morza Czarnego (źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Morze_Czarne_mapa_pl.png

Ruszając w nieznane, byłam pełna obaw o nasz przyszły los. Spokoju nie dawała mi jedna myśl. Miałam przy sobie córkę, ale nie wiedziałam, czy kiedykolwiek uda mi się zobaczyć męża, czy jemu, podobnie jak nam, dane będzie opuścić Rosję. Oprócz tego, wspominałam swoją teściową, której przyszło już na zawsze tu pozostać. Ale, cóż mogłam poradzić? Byłam zupełnie bezradna, wobec tak układających się spraw.


Apolonia Dobrzyńska, "Życie moje...", Krypno 2006.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz