niedziela, 19 kwietnia 2020

Na nieludzkiej ziemi, cz.2

W maju, po trzech miesiącach tułaczki, ja i moja rodzina dotarliśmy do kołchozu, oddalonego o 40 kilometrów od najbliższego miasta. Wraz z nami przyjechali inni, których bliżej nie znałam. Tu nas wszystkich zarejestrowano i wyznaczono obowiązki, które mieliśmy wykonywać. Kobiety zajmowały się dojeniem krów, a mężczyźni koszeniem trawy. Dla mnie przydzielono 16 krów do dojenia, dwa razy dziennie - rano i wieczorem, mąż zaś został stróżem. Pilnował w nocy pomieszczeń z krowami, gdzie łatwo było zaprószyć ogień, gdyż "fanary", którymi je oświetlano, nie miały szklanych osłon. 




"Fanar" - określenie na lampę, np. naftową

Za swoją pracę otrzymywał bardzo małe wynagrodzenie, gdyż władze kołchozu uważały, że wykonuje lekką pracę. Pamiętam, że za cały miesiąc pracy - styczeń, co w tamtych warunkach nie było bez znaczenia, otrzymał zaledwie 3 ruble. Wkrótce się dowiedziałam, że w innym kołchozie, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od naszego, umieszczono panią Jurgielewicz z Góry i jej dwie córki, które były wwiezione razem z nami. 

Dostaliśmy zakwaterowanie w wysokim domu, pozbawionym możliwości ogrzania - same ściany i okna zatkane starym sianem. W najbliższej okolicy nie było ani płotu, ani drzewa, które ułatwiłoby orientację w terenie. Ludzie, idąc do dojenia krów, około 1 kilometra w jedną stronę, wykopywali dołki w ziemi, aby nie zgubić się w stepie. 
Krowy były wychudzone tak samo jak my i dawały bardzo mało mleka. Ja doiłam zaledwie 30 litrów. Na rogach krów, które były pod moją opieką, zawiązywałam strzępki materiału, aby łatwiej je było rozpoznawać spośród 300 sztuk, które tutaj się znajdowały. Starałam się jak najlepiej nimi opiekować, gdyż za zaniedbywanie obowiązków groziły surowe kary, nawet do kilku lat więzienia. 
Panował straszliwy głód. Dzienna racja żywnościowa wynosiła 200 g chleba na osobę pod warunkiem, że jego dostawy docierały na czas. W miejscu, gdzie przebywaliśmy, zboże wysiewano w maju, a zbierano pod koniec października, gdy były już mrozy. Przemrożone zboże wieziono do młyna nad Irtysz. Często zdarzało się, że mąki, z której miał być upieczony chleb, po prostu nie było. 
Przed śmiercią głodową ratowaliśmy się, gotując zupę z końskiego szczawiu* lub wynosząc potajemnie, kto co mógł, narażając się przy tym na dodatkowe niebezpieczeństwo. 

*koński szczaw - inaczej kobylak lub szczaw kędzierzawy. 


Fot. Koński szczaw (Autor: Kristian Peters, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Rumex_crispus.jpeg

Ja przynosiłam codziennie do domu, gdzie czekały zgłodniałe - teściowa i córka - litrową butelkę mleka, ukrytą w wewnętrznej kieszeni spódnicy. Aby nie wzbudzić podejrzeń, nadebrane z udoju mleko uzupełniałam wodą. Robiłam tak codziennie - rano i wieczorem. Czasami mój mąż pomagał mi w pracy i walcząc z głodem również wypijał odrobinę. 

Chwile śmiertelnej grozy przeżyłam w dniu, kiedy wezwano mnie na rozmowę do "naczalnika", a było to wówczas, gdy pod kożuchem miałam ukrytą butelkę z mlekiem. Chciał wiedzieć, ile mleka dziennie doję, a kiedy odpowiedziałam, że na tablicy, wiszącej na ścianie wszystko jest zapisane, zadał mi kolejne pytanie. Zapytał, jak to się dzieje, że doję zawsze tyle samo mleka podczas, gdy u innych dojarek stale go ubywa? Odpowiedziałam, że mnie inne dojarki nie obchodzą i nawet ich nie znam, choć oczywiście znałam je dobrze. Na tym rozmowa się skończyła. Pozwolono mi odejść, ale następnego dnia wezwano ponownie. 
Tym razem pokazano mi gazetę, w której zostałam opisana jako przykład "stachanówki" czyli przodownicy pracy, u której zawsze panuje porządek. W gazecie zamieszczono również moje zdjęcie. Wyróżnienie, które mnie spotkało, wcale mnie nie ucieszyło, a wręcz przeciwnie, wzmogło we mnie tylko złość, że muszę tu, z dala od domu, głodować ze swoją rodziną. Zebrałam się więc na odwagę i poprosiłam o więcej chleba dla nas, ale na nic to się zdało. 
Mijały dni, a my wciąż nie mieliśmy widoków na odmianę swego losu. W czasie naszego pobytu na zsyłce, tylko raz otrzymaliśmy niewielką paczkę z Polski. Wysłała ją moja siostra, której jakimś sposobem udało się dowiedzieć, dokąd dokładnie nas wywieźli i nadał ją, choć miała niewielką nadzieję, że dotrze do rąk adresatów. Otrzymaliśmy wtedy trochę żywności, a ja cieszyłam się ze spódnicy z wewnętrzną kieszenią, która okazała się tak bardzo przydatna w znoszeniu tego koszmaru, jakim był pobyt w Rosji. 

Pamiętam noc, kiedy to przy 60-stopniowym mrozie, zamarzło aż 38 Polaków. W czasie zamieci, kiedy w ogóle nie można było otworzyć oczu i zorientować się w terenie, człowiek był narażony na pewną śmierć, zaraz po opuszczeniu budynku. Miejscowi, którzy byli bardziej przyzwyczajeni do znoszenia tak ciężkich warunków, zabezpieczali się przed śniegiem zaporami z obornika, budowanymi wokół domu. 
Pamiętam również panią Mioduszewską - żonę polskiego oficera, którą znaleziono rano przymarzniętą do słupa, w drodze po mleko dla swego dziecka. 

Wiosną, kiedy krowy zabrano gdzie indziej, zostałam wyznaczona wraz z mężem do przerabiania obornika na opał, wykorzystywany do ogrzewania bazy. 
Ale, aby to osiągnąć trzeba było ciężko się napracować. Dostaliśmy dwie pary wołów z jarzmem, które setki razy  w tą i z powrotem, przeganialiśmy po zwałach, zroszonego wodą - gnoju, aż powstała jednolita maź, podobna do masła. Trwało to około tygodnia. Potem należało dokładnie wyrównać deską ślady pozostawione przez zwierzęta i odczekać, aż trochę przeschnie. Następnego dnia, można było piłą ciąć na kafle i stawiać na kozły, aby porządnie wyschły. Jeszcze przez wiele następnych dni, przewracaliśmy je wielokrotnie, gdyż musiały być zupełnie suche. Za pracę przy oborniku, otrzymaliśmy sporo pieniędzy, które bardzo nam się przydały w dalszej tułaczce.

Apolonia Dobrzyńska, "Życie moje...", Krypno 2006.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz