sobota, 18 kwietnia 2020

W Krypnie

Przedstawiamy drugi rozdział książki "Życie moje..." Apolonii Dobrzyńskiej

"Mając 20 lat zostałam mężatką. Zamieszkałam w Krypnie, a dokładniej na kolonii Krypna od strony Góry, wraz z rodzicami mego męża - Mieczysława Dobrzyńskiego. Posiadali oni dosyć duże gospodarstwo i w okolicy uchodzili za ludzi zamożnych. I takimi rzeczywiście byli, chociaż inni, tak jak na przykład rodzina Gromów, byli o wiele bardziej majętni od nas. 
Mój mąż posiadał liczne rodzeństwo, które z czasem, rozpoczynając życie na własny rachunek, zostało odpowiednio wyposażone przez rodziców. Ojciec męża - mój teść, który od początku bardzo mnie polubił i był przychylnie do mnie nastawiony zdecydował, że do czasu jego śmierci, będziemy mieszkać i gospodarować razem, a potem przejmiemy jego część gospodarstwa i w razie potrzeby zaopiekujemy się matką męża. 


Ta sympatia teścia do mnie wynikała być może z tego, że byłam świetnie zorientowana we wszystkich pracach gospodarskich i potrafiłam doskonale zająć się domem. Nie tylko wykonywałam bieżące prace w obejściu, ale umiałam na przykład cerować, co było umiejętnością niezwykle przydatną w tamtych czasach. Nowe rzeczy kupowało się w ostateczności, a ubrania, czy też tak bardzo potrzebne w gospodarstwie worki, trzeba było wcześniej, nawet po kilka razy cerować. A więc starałam się, aby wszystko było w należytym porządku i nic się nie zmarnowało. Docenił to mój teść i ile razy trzeba było, zawsze trzymał moją stronę. 
Później w ciężkich chwilach mego życia, jeszcze wiele razy odczuwałam jego obecność i wsparcie, a także opiekę nade mną i moją rodziną. 
Jeden z braci mojego męża dość często podkreślał, że pochodzę z biednej rodziny i z tak małej wsi jak Gniła, ale specjalnie się tym nie przejmowałam. Wiedziałam, że nie jestem gorsza od innych, gdyż matka wychowała mnie najlepiej jak umiała, potrafiłam ciężko pracować i to pozwoli mi godnie żyć. 
Tak jak wspomniałam, po śmierci teścia prowadziliśmy wraz z mężem, przepisane w obecności świadków , 12-hektarowe gospodarstwo i opiekowaliśmy się matką. Na świat przyszła nasza córeczka Danusia. Żyło nam się spokojnie i bez większych problemów. Ale jak się okazało do czasu. 

Pewnego dnia gdy wracałam ze wsi, dowiedziałam się od kobiet z Krypna, że będą nas wywozić do Rosji. W domu, podzieliłam się tą nowiną z mężem i teściową. Żadne z nich nie chciało uwierzyć w te pogłoski, lecz ja, bardzo tym zaniepokojona próbowałam tłumaczyć , że w każdej plotce jest cząstka prawdy. Byłam bardzo zatroskana o dalszy los naszej rodziny. Wspólnie zaczęliśmy się zastanawiać, jaki byłby powód naszej wywózki. 
Minęło trochę czasu. Wszystko jakby wracało do normy, aż pewnej nocy, wdarło się do naszego domu NKWD i zabrało, przebywającego u nas brata mojego męża - Bronisława, który pełnił funkcję sekretarza w gminie. Tłumaczyli, że z racji pełnionego urzędu musi iść z nimi, gdyż jest pewna sprawa do załatwienia. Próbowałam go przekonać, aby odmówił wychodzenia w środku nocy z domu, ale on wierzył, że rzeczywiście wzywają go obowiązki służbowe. Poszedł i wszelki słuch o nim zaginął. W tym samym czasie pomyślałam, że trzeba się mieć na baczności, gdyż wkrótce może spełnić się to, o czym ludzie w Krypnie od jakiegoś czasu mówili. Postanowiłam, że trzeba ukryć jakąś część naszego dobytku na wypadek najgorszego. 
Mieliśmy dużo zboża, które mąż chciał wiosną sprzedać (podobnie jak zawsze to robił jego ojciec), poza tym 8 krów, konia, kury i wiele innych, cennych w tamtych czasach rzeczy. Prosiłam męża, aby część tego wywiózł do mojej rodziny w Gniłej, albo do sąsiadów, mieszkających w pobliżu naszego gospodarstwa i często w nim pracujących, gdyż żyło im się dosyć biednie. Ale mąż był temu przeciwny, podobnie jak jego matka. Wszystko więc zostało na swoim miejscu. 
Po jakimś czasie, tym razem bardzo wczesnym rankiem, znowu przyszło NKWD i nakazało ubierać się oraz pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Mąż był w tym czasie w oborze, ja wybierałam się do dojenia krów, a 70-letnia teściowa i 14-miesięczna Danusia jeszcze spały. Było to 13 kwietnia 1940 roku. 
Nakazali, aby babuszka również się pakowała, gdyż pojedzie do swego syna Bronisława. Prosiłam, aby umożliwili teściowej pozostanie w domu, gdyż jest już w podeszłym wieku i może nie przeżyć trudów podróży, ale nawet nie chcieli o tym słyszeć.  Pozwolili natomiast pobiec do męża i zawiadomić go o nieszczęściu, które na nas spadło. W pośpiechu udało mi się wydoić krowę, a kiedy wróciłam do domu, trwało dokładne jego przeszukiwanie. Przewracali wszystko do góry nogami. Wyrzucali na środek izby zawartość komody i szafy. Niczego nie przeoczyli. Nawet ukryte w starym kalendarzu polskie banknoty, które wyszły już z obiegu, wzbudziły ich zainteresowanie. 
Nie wiem czego szukali, ale na pewno nie mogli znaleźć niczego, co mogłoby w jakimkolwiek stopniu nas obciążać. Tak przynajmniej nam się wtedy wydawało. 
Czy to, że mieliśmy trochę więcej niż inni, mogło być wystarczającym powodem, aby skazać nas na poniewierkę i tułacze życie? Ale przecież nikomu, niczego nie ukradliśmy. Wszystko co mieliśmy, wypracowaliśmy własnymi rękoma, ciężką i solidną pracą. Widać jednak było, że wykonują jakiś odgórny rozkaz i od decyzji o wywózce, nie mogło być odwołania. 
Rozpoczęłam nerwowe pakowanie najpotrzebniejszych rzecz. Chleba w domu za wiele nie miałam, gdyż właśnie poprzedniego wieczoru rozczyniłam nowy, który wyrastał w dzieży przy piecu, ale spakowałam trochę pęcaku, kaszy i mąki. Wyjęłam również z rosołu kilka kawałków słonego mięsa z zamiarem, że będzie je można ugotować lub upiec. Spakowałam najpotrzebniejsze ubrania i pościel, a także balię. Przed domem stała przygotowana już furmanka i wszystko to, na nią zapakowaliśmy. Mieszkanie zostało dokładnie zaplombowane. Pan Kochański, z polecenia NKWD założył naszego konia, usadowiliśmy się wszyscy na tobołkach i z płaczem ruszyliśmy w stronę Krypna. Tuliłam na rękach swoją córeczkę, pragnąc z całego serca, oszczędzić jej życia na tułaczce, ale nie było na to sposobu. 
Kiedy przejeżdżaliśmy przez wieś, ludzie, którzy mnie znali, wychodzili na ulicę i dawali nam chleb. Był to jedyny gest współczucia i pomocy, jaki w tamtej sytuacji można było uczynić. Wtedy, nie uświadamiałam sobie jeszcze tego, że minie wiele lat i przyjdzie mi niejedno przejść, zanim znów będę mogła tu wrócić i zobaczyć niektórych z nich."

Apolonia Dobrzyńska, "Życie moje...", Krypno 2006.

Fot. Krypno współcześnie (źródło: http://turystyka.monki.pl/gmina-krypno)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz