poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Na nieludzkiej ziemi... - cz. 3

Po dwóch latach naszego pobytu w kołchozie, zjawili się Polacy, którzy przywieźli chleb, ale przede wszystkim przekazali nam, długo oczekiwaną wiadomość, że jesteśmy wolni.


 Opowiedzieli o radości z oswobodzenia, przeżywanej przez Polaków w sąsiednim kołchozie  zabawie urządzonej z tej okazji. Ale najważniejsze było to, że z zabawy wyproszono Rosjanina i nikogo nie spotkała za to żadna kara. A więc, Rosjanie nie mieli już nad nami władzy tak, jak to do tej pory było.
Okazało się, że na terenie Związku Radzieckiego tworzy się polskie wojsko - Armia Polska pod dowództwem gen. Władysława Andersa, Polacy są wolni i mogą swobodnie przemieszczać się do wojskowych punków zbornych.
Ale nie było to takie proste, gdyż najbliższe z nich, znajdowały się w odległości około 300 kilometrów od miejsca naszego pobytu.
Ci, którzy przekazali nam tak dobre wiadomości obiecywali, że wkrótce tu wrócą, zabiorą nas do centrali i tak będziemy oczekiwać na pociąg. Nie wiedząc, jak mam się im odwdzięczyć za takie nowiny i nie mając żadnych innych możliwości, dałam chłopcom butelkę wódki, gdyż za pracę w kołchozie mogłam raz na jakiś czas kupić alkohol.
Po jakimś czasie, doszło do spotkania ze wspomnianą Jurgielewiczową z Góry i z jej córkami. Wielu ludzi, a wśród nich i my, tułało się z miejsca na miejsce, szukając sposobu na przedostanie się do placówki wojska. Znaleźliśmy się w końcu w Uzbekistanie. 
Były tu już tłumy ludzi, przybywających z różnych stron i z różnych kołchozów. Wszyscy koczowali na ulicach, a tylko na noc udawali się do wyznaczonych budynków. Poddano nas zabiegom sanitarnym. Odzież kazano oddać do dezynfekcji i wszystkich razem - kobiety i mężczyzn, wprowadzono do łaźni. Woda była przeraźliwie zimna. Ludzie ścisnęli się pod ścianami, a niektórzy nawet wyskakiwali oknem.
Ja obawiałam się bardzo, o zdrowie swojej teściowej, gdyż była już osobą w podeszłym wieku i nie wiedziałam, jak zniesie kąpiel pod strumieniem lodowatej wody.Krzyczałam, żeby pozwolili jej wyjść, ale nikt mnie nie słuchał. Kiedy zauważyłam przez okno, że nasza odzież jest już przygotowana, czym prędzej wyprowadziłam ją stamtąd, okrywając tylko kożuchem. Postanowiłam, że resztę odzieży znajdę później.
Po kąpieli w łaźni, przyszedł czas na kolację. Był to wyjątkowo obfity i jak się okazało, dla wielu tragiczny w skutkach. Wygłodzeni ludzie, wręcz rzucali się na rozłożone na stołach jedzenie, a rano znaleziono zwłoki kilkudziesięciu osób, zwalone w jednym miejscu. Ja przestrzegałam swoich bliskich, aby panowali nad głodem i powstrzymali się od przejedzenia na pusty żołądek. Wiedziałam, czym może się skończyć ta niespodziewana uczta.
Moje obawy, co do teściowej, szybko się niestety potwierdziły. Rozchorowała się na tyfus. Prosiłam lekarza, aby przyjął ją do szpitala, lecz ten, kiedy dowiedział się ile teściowa ma lat - odmówił. Stwierdził, że jest za stara i będzie tylko niepotrzebnie blokować miejsce. Wkrótce, z braku pomocy lekarskiej, chociaż sami robiliśmy, co mogliśmy - zmarła.
Warunki, w jakich przebywaliśmy, nie pozwalały na godziwy pochówek. Nie było desek, z których można byłoby zbić trumnę. Wobec tego, mąż i nasze znajome z Góry, wspólnie wykopali dół, a ja owinęłam ciało w płótno, trzymane na taką okazję. Następnie, włożyliśmy do grobu starą kołdrę, ciało zmarłej i wreszcie pierzynę, aby ochronić ją przez bezpośrednim kontaktem z ziemią. Potem, grób został przysypany. Miejsce, w którym odbył się pochówek trudno nazwać cmentarzem.
nie było tu, ani krzyży, ani tabliczek z nazwiskami zmarłych. Ale nie był to koniec naszych zmartwień. 
W dzień po pogrzebie teściowej, rozchorował się mąż. Lekarz stwierdził tyfus i zapalenie oskrzeli. Tym razem, nie odmówił przyjęcia pacjenta. Warunki panujące w oddalonym o 3 kilometry szpitalu - brak lekarstw i dostatecznej opieki medycznej, brud i niedożywienie. Chroniąc się przed zimnem, pacjenci przykrywali się własnymi ubraniami.
Lekarz powiedział mi, że nie ma żadnych  lekarstw, aby leczyć męża. Poradził, abym we własnym zakresie zdobywała najlepsze lekarstwo na jego dolegliwości - cebulę i zsiadłe mleko. Tak też zrobiłam.
Starałam się dyskretnie ściągać cebulę ze straganów, rozstawionych na targowisku, a za ostatnie ruble kupowałam mleko i wszystko to zanosiłam do szpitala. I tak musiało być codziennie, aż mąż poczuł się lepiej. Dzień w dzień przemierzałam 3 kilometry w jedną stronę, a wieczorem, z powrotem wracałam do Danusi, którą pozostawiałam pod opieką znajomej z Góry. Chociaż był marzec i wyjątkowo zimno jak na tę porę roku, na nogach miałam jedynie sandały. 
Pewnego dnia, kiedy wróciłam od męża, dowiedziałam się od swojej współmieszkanki, że Danusię również zabrano do szpitala, oddalonego o 3 kilometry, ale w przeciwnym kierunku od tego, w którym leżał mąż. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak z duszą na ramieniu, natychmiast rozpocząć poszukiwania córki.
Już tego samego dnia okazało się, że zachorowała na zapalenie płuc, ale co mnie jeszcze bardziej przeraziło, umieszczono ją razem z chorymi na tyfus. Zalana łzami błagałam lekarkę, aby ratowała moje dziecko. Obiecywałam, że wynagrodzę jej trud i oddam wszystko co mam, niech tylko wyleczy Danusię. Wspomniana lekarka, wysłuchała mnie spokojnie, a potem poradziła, abym kupiła potrzebne "bańki". Zapewniła, że wyciągnie córkę z choroby. Była wobec mnie bardzo życzliwa. Niekiedy nawet, pozwalała pozostawać przy Danusi w nocy i wtedy mogłam lepiej ją pielęgnować.
Teraz, gdy czasami o tym myślę, bardziej uświadamiam sobie, jak wiele jej zawdzięczam. Ale, w jaki sposób w tamtych warunkach, kiedy sama przymierałam głodem, mogłam okazać jej swoją wdzięczność?
Na zsyłce, każdy dzień był walką o przetrwanie. Najważniejsze było, aby zdobyć coś do jedzenia i w ten sposób przeżyć jeszcze jeden dzień. Nie miałam pieniędzy, ani żadnych cennych przedmiotów.
A więc, gdy mogłam już odebrać córkę do domu, podziękowałam lekarce najbardziej szczerze jak umiałam i ofiarowałam jej sukno - materiał, z jakiego szyje się sutanny dla księży, przechowywane do tej pory na wypadek śmierci, któregoś z nas. Tylko tak, mogłam jej okazać swoją bezgraniczną wdzięczność.
Kiedy Danusia szczęśliwie wyzdrowiała, wynajęty Rosjanin, za butelkę wódki przewiózł nas furmanką ze szpitala do domu, a następnego dnia mogłam również odebrać męża.
Nie był on dostatecznie zdrowy, ale musiał opuścić szpital. Może to było lepiej dla nas wszystkich, gdyż jak wspomniałam wcześniej, warunki w szpitalu nie służyły chorym i nie pomagały im w dochodzeniu do siebie.
Po przewiezieniu ze szpitala, musiałam go przenieść około pół kilometra, od głównej drogi do domu. I chociaż jestem kobietą, a on miał na sobie kożuch, nie sprawiło mi to żadnych trudności.
Był tak wychudzony i brudny, że po przyjściu do domu, Danusia nie rozpoznała w nim swego ojca i zaczęła przeraźliwie płakać.Musiałam poprosić współmieszkankę, aby wyprowadziła dziecko na podwórko i spróbowała je uspokoić. Ja zaś w tym czasie, pożyczyłam nożyce, ostrzygłam go jak umiałam, przetarłam ścierką i dopiero wtedy mogłam wytłumaczyć córce, że to jej tata. Jedyne czym mogłam żywić męża był herbata, ale często, właśnie tak określaliśmy czystą, gorącą wodę.

Fot. Portret śluby Apolonii i Mieczysława Dobrzyńskich - kwiecień 1936 r. , źródło: Apolonia Dobrzyńska, "Życie moje...", Krypno 2006 r. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz