środa, 6 maja 2020

W Afryce - cz.2

Rzeczywistość naszego życia w Kenii wyglądała w ten sposób, że po zmroku baliśmy się wychodzić z domków, otwierać okien i drzwi, bo wszelkie stworzenie, które budziło w nas odrazę i strach, wychodziło na żer, a w jego poszukiwaniu mogło nawet wśliznąć się do środka. 


Ja okropnie bałam się węży. Wydawało mi się, że wszystkie one jednocześnie wypełzły ze swoich gniazd. Ale na tym nie koniec. 
Ogromne niebezpieczeństwo wynikało dla nas z faktu, że w miejscu, gdzie mieszkaliśmy, częstym zjawiskiem były trzęsienia ziemi. Komendant zarządził zebranie wszystkich i pouczył nas, jak mamy zachowywać się w czasie ich trwania, a nawet co robić, aby nie dać się zaskoczyć i ograniczyć ewentualne straty w ludziach. 
Otóż, mieliśmy na co dzień chodzić w hełmach, ciężkich, zakrywających stopy butach i nosić tabliczki identyfikacyjne. W czasie trzęsienia, które mogło trwać kilka sekund, ale również dobrze parę,a nawet kilkanaście minut, mieliśmy opuszczać domki, a cenne przedmioty nosić zawsze przy sobie. 
W czasie naszego pobytu w Afryce, wiele razy, niekiedy nawet 3 razy w tygodniu, przyszło nam doświadczać tego zjawiska. Za każdym razem, wywoływało to wśród nas grozę i na nowo zwątpienie, że kiedykolwiek wyjedziemy stąd cali i zdrowi. 
Często chodziliśmy na Górę Mero, na szczycie której znajdowała się kapliczka, a poza tym była ona namacalnym dowodem tego, co może przynieść trzęsienie ziemi. 
Góra wyglądała tak, jakby ktoś przeciął ją nożem na pół, z tym, że tylko jedna jej część była na ziemi, druga zaś runęła do wody, tworząc stromą przepaść. 
W miarę upływu czasu, coraz bardziej przyzwyczajaliśmy się do panujących warunków i nasze życie powoli stawało się bardziej normalne. 
Jedzenia było pod dostatkiem. Można było korzystać ze wspólnej stołówki lub przygotowywać posiłki samemu. Założyliśmy poletka, na których uprawiane były z powodzeniem warzywa, gdyż ziemia była tutaj bardzo żyzna. Przez 3 godziny dziennie, pracowaliśmy przy ich uprawie i każdy z nas mógł korzystać ze zbiorów bez ograniczeń. Poza tym, na bazarze w pobliżu wspomnianej Góry Mero, mogliśmy zaopatrywać się w owoce. 
Za pracę otrzymywaliśmy skromną zapłatę - 10 szylingów miesięcznie - dorośli i 3 szylingi - dzieci. Przy swoich domkach sadziliśmy kwiaty, które pięknie kwitły przez cały rok. Zbudowaliśmy niewielki kościółek, szkołę i świetlicę. Mieliśmy wybranego przez siebie sołtysa i na wypadek pilnej potrzeby, swobodny dostęp do telefonu. 
Wśród nas przebywało i podjęło swoją pracę - trzech księży i kilkoro nauczycieli. Księża rozdawali zapomogi tym, których uznawali za najbardziej potrzebujących. Mogliśmy swobodnie wypełniać wszelkie praktyki religijne - modliliśmy się podczas nabożeństw i procesji, grzebaliśmy zmarłych tak jak to powinno wyglądać. Moja córka - Danusia przystąpiła tutaj do Pierwszej Komunii Świętej. Zdobyłam dla niej białą sukienkę, aby wszystko odbyło się z przyjętym zwyczajem. 


Fot. W pierwszym górnym rzędzie, 22 osoba to Danusia - córka Pani Apolonii.  

Kiedyś poproszono mnie nawet, abym została matką chrzestną dla dziecka tutaj urodzonego. Oczywiście spełniłam prośbę, gdyż nigdy, a przede wszystkim ze względu na warunki materialne, nie wolno tego odmawiać.
Pamiętam dzień, kiedy dotarła do nas wiadomość o tragicznej śmierci gen. Władysława Sikorskiego. Był to dla nas wszystkich najsmutniejszy dzień, w czasie całego naszego pobytu w Afryce, podobnie jak kolejnych 40 dni i nocy, gdyż tyle trwała żałoba. Ogarnęła nas wtedy prawdziwa rozpacz. Tak dużo już zawdzięczaliśmy naszemu ukochanemu Wodzowi, a wielu z nas miało do tej pory nadzieję, że wkrótce, dzięki jego wstawiennictwu w naszej sprawie, powrócimy do kraju. 
Teraz wszystkie nasze plany legły w gruzach. Pozostało nam jedynie modlić się za niego i dziękować Bogu za to, że postawił go na naszej drodze. Nawet teraz, uważam za wielką niesprawiedliwość losu, że tak mało wspomina się osobę generała Sikorskiego i jego zasługi dla Polski. Szczególnie młodym ludziom powinno się przekazywać pamięć o tym wielkim Polaku  i uświadamiać im należny mu szacunek. 
Czas mijał dzień po dniu. Któregoś roku, urządziliśmy Święta Bożego Narodzenia. Wynieśliśmy na podwórko stoły dla 12 rodzin, każdy przyniósł do jedzenia co mógł i łamaliśmy się opłatkiem. Wzruszenie przy tym było tak ogromne, że nawet nie próbowaliśmy opanowywać łez. Każdy z nas tęsknił za domem rodzinnym i bliskimi, których pozostawił w Polsce lub stracił na tułaczce. Teraz bardzo nam ich wszystkich brakowało. Wspominaliśmy święta spędzane przed wojną, ale również te, na zsyłce. Dla mnie, szczególnie utkwiły w pamięci Święta Wielkanocy spędzane w Rosji, kiedy to musieliśmy w tajemnicy oprawiać z piór kurę, która przypadkowo utopiła się w wiadrze z wodą. Aby nie trafić za to do więzienia, musieliśmy dokładnie zebrać pióra do szmaty, szczelnie je zawiązać i wynieść do rzeki, aby popłynęły sobie z jej nurtem, a na nas nie rzuciły podejrzeń. 
Teraz, przynajmniej nie musieliśmy niczego przed nikim ukrywać. I to dodawało nam otuchy. Wierzyliśmy, że nadejdzie taki dzień, kiedy będziemy mogli opuścić Afrykę i ruszyć w drogę do ojczystego domu. I tak się wkrótce stało. 

Dalsze losy Pani Apolonii i trud powrotu do ojczyzny - niebawem na blogu!

Apolonia Dobrzyńska, Życie moje...", Krypno 2006. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz