Ja okropnie bałam się węży. Wydawało mi się, że wszystkie one jednocześnie wypełzły ze swoich gniazd. Ale na tym nie koniec.
Ogromne niebezpieczeństwo wynikało dla nas z faktu, że w miejscu, gdzie mieszkaliśmy, częstym zjawiskiem były trzęsienia ziemi. Komendant zarządził zebranie wszystkich i pouczył nas, jak mamy zachowywać się w czasie ich trwania, a nawet co robić, aby nie dać się zaskoczyć i ograniczyć ewentualne straty w ludziach.
Otóż, mieliśmy na co dzień chodzić w hełmach, ciężkich, zakrywających stopy butach i nosić tabliczki identyfikacyjne. W czasie trzęsienia, które mogło trwać kilka sekund, ale również dobrze parę,a nawet kilkanaście minut, mieliśmy opuszczać domki, a cenne przedmioty nosić zawsze przy sobie.
W czasie naszego pobytu w Afryce, wiele razy, niekiedy nawet 3 razy w tygodniu, przyszło nam doświadczać tego zjawiska. Za każdym razem, wywoływało to wśród nas grozę i na nowo zwątpienie, że kiedykolwiek wyjedziemy stąd cali i zdrowi.
Często chodziliśmy na Górę Mero, na szczycie której znajdowała się kapliczka, a poza tym była ona namacalnym dowodem tego, co może przynieść trzęsienie ziemi.
Góra wyglądała tak, jakby ktoś przeciął ją nożem na pół, z tym, że tylko jedna jej część była na ziemi, druga zaś runęła do wody, tworząc stromą przepaść.
W miarę upływu czasu, coraz bardziej przyzwyczajaliśmy się do panujących warunków i nasze życie powoli stawało się bardziej normalne.
Jedzenia było pod dostatkiem. Można było korzystać ze wspólnej stołówki lub przygotowywać posiłki samemu. Założyliśmy poletka, na których uprawiane były z powodzeniem warzywa, gdyż ziemia była tutaj bardzo żyzna. Przez 3 godziny dziennie, pracowaliśmy przy ich uprawie i każdy z nas mógł korzystać ze zbiorów bez ograniczeń. Poza tym, na bazarze w pobliżu wspomnianej Góry Mero, mogliśmy zaopatrywać się w owoce.
Za pracę otrzymywaliśmy skromną zapłatę - 10 szylingów miesięcznie - dorośli i 3 szylingi - dzieci. Przy swoich domkach sadziliśmy kwiaty, które pięknie kwitły przez cały rok. Zbudowaliśmy niewielki kościółek, szkołę i świetlicę. Mieliśmy wybranego przez siebie sołtysa i na wypadek pilnej potrzeby, swobodny dostęp do telefonu.
Wśród nas przebywało i podjęło swoją pracę - trzech księży i kilkoro nauczycieli. Księża rozdawali zapomogi tym, których uznawali za najbardziej potrzebujących. Mogliśmy swobodnie wypełniać wszelkie praktyki religijne - modliliśmy się podczas nabożeństw i procesji, grzebaliśmy zmarłych tak jak to powinno wyglądać. Moja córka - Danusia przystąpiła tutaj do Pierwszej Komunii Świętej. Zdobyłam dla niej białą sukienkę, aby wszystko odbyło się z przyjętym zwyczajem.
Fot. W pierwszym górnym rzędzie, 22 osoba to Danusia - córka Pani Apolonii.
Kiedyś poproszono mnie nawet, abym została matką chrzestną dla dziecka tutaj urodzonego. Oczywiście spełniłam prośbę, gdyż nigdy, a przede wszystkim ze względu na warunki materialne, nie wolno tego odmawiać.
Pamiętam dzień, kiedy dotarła do nas wiadomość o tragicznej śmierci gen. Władysława Sikorskiego. Był to dla nas wszystkich najsmutniejszy dzień, w czasie całego naszego pobytu w Afryce, podobnie jak kolejnych 40 dni i nocy, gdyż tyle trwała żałoba. Ogarnęła nas wtedy prawdziwa rozpacz. Tak dużo już zawdzięczaliśmy naszemu ukochanemu Wodzowi, a wielu z nas miało do tej pory nadzieję, że wkrótce, dzięki jego wstawiennictwu w naszej sprawie, powrócimy do kraju.
Teraz wszystkie nasze plany legły w gruzach. Pozostało nam jedynie modlić się za niego i dziękować Bogu za to, że postawił go na naszej drodze. Nawet teraz, uważam za wielką niesprawiedliwość losu, że tak mało wspomina się osobę generała Sikorskiego i jego zasługi dla Polski. Szczególnie młodym ludziom powinno się przekazywać pamięć o tym wielkim Polaku i uświadamiać im należny mu szacunek.
Czas mijał dzień po dniu. Któregoś roku, urządziliśmy Święta Bożego Narodzenia. Wynieśliśmy na podwórko stoły dla 12 rodzin, każdy przyniósł do jedzenia co mógł i łamaliśmy się opłatkiem. Wzruszenie przy tym było tak ogromne, że nawet nie próbowaliśmy opanowywać łez. Każdy z nas tęsknił za domem rodzinnym i bliskimi, których pozostawił w Polsce lub stracił na tułaczce. Teraz bardzo nam ich wszystkich brakowało. Wspominaliśmy święta spędzane przed wojną, ale również te, na zsyłce. Dla mnie, szczególnie utkwiły w pamięci Święta Wielkanocy spędzane w Rosji, kiedy to musieliśmy w tajemnicy oprawiać z piór kurę, która przypadkowo utopiła się w wiadrze z wodą. Aby nie trafić za to do więzienia, musieliśmy dokładnie zebrać pióra do szmaty, szczelnie je zawiązać i wynieść do rzeki, aby popłynęły sobie z jej nurtem, a na nas nie rzuciły podejrzeń.
Teraz, przynajmniej nie musieliśmy niczego przed nikim ukrywać. I to dodawało nam otuchy. Wierzyliśmy, że nadejdzie taki dzień, kiedy będziemy mogli opuścić Afrykę i ruszyć w drogę do ojczystego domu. I tak się wkrótce stało.
Dalsze losy Pani Apolonii i trud powrotu do ojczyzny - niebawem na blogu!
Apolonia Dobrzyńska, Życie moje...", Krypno 2006.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz