środa, 20 maja 2020

Przez Kanał Sueski do Polski

Kiedy dopłynęliśmy do Włoch, w Genui przesadzono nas do pociągu, którym mieliśmy dotrzeć do Polski. Zanim wyruszyliśmy, przeszliśmy dokładnie badania lekarskie i dostaliśmy "polski" obiad. Lokomotywę przystrojono kwiatami i tak miało być w czasie całej podróży. Ale tak naprawdę, przebiegała ona różnie. 



Nieufni Niemcy, przeprowadzali dokładne kontrole naszych bagaży. Nie wiem, czego mogli konkretnie szukać, ale rozrzucali po całym pociągu nasz skromny dobytek. A był to przecież dobytek tułaczy, po latach wracających do domu. Czesi zdecydowanie życzliwiej do nas podeszli. Ubierali kwiatami lokomotywy, podstawiane do pociągu i wystawiali na peronach stoły z poczęstunkiem. Jedzenia było pod dostatkiem. Mogliśmy nawet zabierać zapakowane porcje ze sobą do pociągu. Pamiętano również o dzieciach, które częstowane były różnego rodzaju łakociami. 
Ostatecznie, podróż przez Europę przebiegła sprawnie, bez zbędnych przestojów i wreszcie stanęliśmy na ojczystej ziemi. 

Na pierwszy dłuższy postój w rodzinnym kraju zatrzymaliśmy się w śląskiej miejscowości - Dziedzice. Przez megafony usłyszeliśmy informację o naszym przyjeździe i pierwsze słowa powitania. Ruch na stacji był duży, gdyż na rozjazdach mijały się pociągi, przybywające z różnych stron. Jednym z nich wracali ci, których wywieziono na roboty przymusowe do Niemiec. Musieliśmy niezwłocznie wysiąść z pociągu i zarejestrować się. Czekaliśmy na gościnę, tak jak przyjmowano nas w innych krajach, ale dostaliśmy tylko po 2 kawałki szarego mydła i "zodę", jak nazywano wtedy proszek d prania. Dzieci zaś dostały po tabliczce czekolady. O resztę musieliśmy troszczyć się sami. 

Ja i Pani Jurgielewiczowa, z którą przez lata dzieliłam niedolę , pytałyśmy zawiadowcę o pociąg w kierunku Warszawy. Inni z naszego transportu, już dawno rozjechali się w różnych kierunkach, a 3 rodziny, które miały dalej jechać w stronę Białegostoku - w tym również my - pozostał na stacji. Powiedziano nam, że jeśli chcemy wkrótce wyruszyć, musimy najpierw wysprzątać i przygotować do drogi wagon po transporcie cieląt, stojący na bocznicy. Cóż mogłyśmy w takiej sytuacji zrobić, jeśli nie natychmiast zabrać się do roboty. A było, co robić. Musiałyśmy kilkakrotnie prosić o gorącą wodę, aby uporać się z brudem, panującym wewnątrz wagonu. Kiedy wszystko było już czyste, rozsunęłyśmy szeroko drzwi, aby dokładnie wysuszyć jego wnętrze. Teraz pozostawała już tylko nadzieja, że wkrótce uda nam się wyruszyć w dalszą drogę. Postój jednak ciągle się przedłużał. 

Powracający z Niemiec, zaproponowali nam wspólny posiłek. Wieźli ze sobą chleb, słoninę, a nawet kiełbasę i chcieli się z nami tym podzielić. Kiedy usiedliśmy, aby skorzystać z ich gościnności i trochę przekąsić okazało się, że podczepiono wreszcie "nasz" wagon i czym prędzej musieliśmy zajmować miejsca. Ale nawet nie żal nam było gościny. Wkrótce mieliśmy przecież znaleźć się w domu. A tego pragnęliśmy z całego serca. 

Pociąg ruszył i po jakimś czasie dotarliśmy do Warszawy. To, co tam zobaczyliśmy, nie nastrajało nas optymistycznie. Stolica była jednym, wielkim rumowiskiem. Baliśmy się, że to samo możemy zastać w domu. 


Fot. Warszawa 1947 r. (autor: Henry N. Cobb, źródło: https://pl.aleteia.org/2018/09/22/zobacz-kolorowe-zdjecia-warszawy-z-1947-roku/


Na szczęście, nie musieliśmy zbyt długo czekać na dalszy transport  w kierunku Białegostoku. Kiedy tutaj dotarliśmy, obiecano nam kawę i trochę pieniędzy. My jednak, byliśmy tak stęsknieni za bliskimi i zniecierpliwieni przedłużającą się podróżą, że chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w Knyszynie, a stamtąd już tak blisko do Krypna. Pomyśleliśmy, że skoro tutaj chcą nam dawać jakieś pieniądze, to z pewnością dostaniemy je również i na miejscu. Zrezygnowaliśmy więc ze wszystkiego, co nam obiecano i wsiedliśmy do pociągu, ruszającego właśnie w kierunku Knyszyna. 

Na miejscu okazało się jednak, że przeliczyliśmy się w swoich przewidywaniach. W Knyszynie nie było ani kawy, ani obiecanych pieniędzy. Nawet dalszy nasz transport, musiałam załatwiać we własnym zakresie. Tak samo uczyniła również, wspomniana przeze mnie pani Jurgielewiczowa z córkami. 

Ja z Danusią, wróciłyśmy do Krypna furmanką, przypadkowo zmierzającą w tamtą stronę. 
Było to w lipcu 1947 roku. Po przeszło 7 latach tułaczki byłyśmy wreszcie w domu. 

Apolonia Dobrzyńska, "Życie moje...". Krypno 2006.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz